Czy nie byłoby wspaniale umieć inwestować, znać zasady działania rynku i pomnażać swój majątek? Na chwilę obecną nie uczą tego w szkole… Jak ktoś sobie życzy, może zainwestować sporą sumkę pieniędzy i ogromną ilość czasu i się w tym podszkolić. Tak teoretycznie choćby, ponieważ przecież jest dorosły, rachunki płacić musi, zapewnić sobie i najbliższym jakiś byt też by wypadało. I często na tej teorii się kończy.
A jak to wygląda z inwestowaniem w nasze dzieci? O 500+ nie będę tu pisać, rozkmin społecznych i politycznych nie będzie. Będzie natomiast o tym, jak mój małżonek rozwalił system i uświadomił mi, jak połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli jak inwestować, by się zwróciło i zysk przyniosło. A było to tak…
Nie lubiłam zimy i zimna.
Bezśnieżne i ciepłe zimy budziły mój szczery entuzjazm, siedzenie w domu niczym niedźwiedź w gawrze nie było najmniejszym problem, póki mój luby nie wpadł na pomysł, że będziemy jeździć na nartach. Góry zimą? I śnieg? Litości… Ale cóż było robić, większość znajomych i znajomych znajomych wrzucała swoje fotki na stoku, mąż się ciskał i naciskał, pojechaliśmy. Było słabo, zimno, instruktor z daleka zobaczył mój brak koordynacji i poprzestał na zjechaniu ze mną kilkakrotnie ze stoku tak szybko, że nawet nie wiedziałam, jak do tego doszło, a już byłam na dole… I wszystko byłoby dobrze, gdyby małżonkowi poszło równie źle, ale nie – on bawił się świetnie i chciał więcej. Uznałam to za jego problem i weszłam pod koc, by z kubkiem kawy dotrwać do końca zimy. Na walentynki dostałam bieliznę termoaktywną… I wiecie co? Poinformowano mnie, że ciepło w niej jest nawet na zewnątrz zimą. Nie przeczuwałam podstępu – taki naiwny egzemplarz ze mnie, ucieszyłam się i wróciłam pod koc. Za tydzień miły mój wziął dzień wolnego, byśmy mogli spędzić go razem, dzieci upchał u babci i zabrał mnie na pobliski stok, niby to na grzane wino. I zaczął mnie uczyć jazdy na nartach. Powolutku, ze stoku dla roczniaków, ze stoku dla dzieci. Nie założył nart, biegał dookoła mnie, chuchał, podnosił, ustawiał narty, podpowiadał. Szczerze? W życiu bym nie przypuszczała, że tak potrafi. Dopieszczona byłam jak pączek w maśle, zgrzana przeokropnie, dumna z każdego postępu, co więcej – zaczęłam jeździć (powiedzmy) i czerpać z tego przyjemność. A i grzane wino było. Co by tu więcej powiedzieć? Co roku jeździmy na narty (o ile pandemia nie wycina nam numeru), jest mi ciepło, zjeżdżam z przyjemnością (w sobie tylko znanym stylu i tempie :)).
Gdzie tu rodzicielskie inspiracje?
W mężu mym i jego pomysłowości. Czasem rezygnujemy z robienia wielu rzeczy z naszymi dziećmi, bo nie lubią, nie potrafią, nie chcą. Czasem rezygnujemy z usamodzielniania ich, bo dziecko przecież nie potrafi, mówi, że to za trudne, nie dla niego… Rok szkolny oficjalnie się rozpoczął i wiem, że niejedna mama dostaje dreszczy na myśl o projektach i pracach domowych, tak jakby sama rozpoczynała edukację po raz kolejny. Nie ma co ukrywać, że moje dziecko samo odrabia lekcje, wykonuje projekty i dodatkowe prace, i robi to naprawdę dobrze, tzn. jak to przeuroczo skomentował pan od historii (po cichu wielbię go za to): „Świetna praca, i widać, że samodzielna”. No nie powiem, naprawdę widać było tę samodzielność i zupełny brak cenzury, poprawek ze strony rodziców, ale przecież tak powinno być! Kiedy dzieci mają się nauczyć podstawowych i tych ambitniejszych umiejętności, jeżeli nie wykonują ich na co dzień?
Na początku trzeba przy nich być, łyknąć groszka uspokajającego, tudzież pomedytować wcześniej, jak kto woli, i być.
Pokazywać, jak się odrabia lekcje czy też obiera ziemniaki, zmywa, pokazać, którędy prowadzi droga do najbliższego sklepu, kilkakrotnie przecierpieć fakt poprawek na czerwono w zeszycie, połknąć skórkę z ziemniaka nowej odmiany – tej kwadratowej – i rzucić hasło – „Reszta dla Ciebie”, jeżeli dziecko kupiło wszystkie produkty z listy. Im wcześniej zaczniemy dawać ten czas, w którym uczymy je różnych umiejętności, tym łatwiej będzie wszystkim. I lepiej będzie, gdy zastanowimy się, po co dzieci mamy i jak chcemy, żeby sobie w życiu radziły, że nie wspomnę o tym, jakie życie nam się marzy? Może chęć bycia niezastąpioną i potrzebną (to już przerabialiśmy), lęki i obawy o życie dziecka (zadźga się na śmierć, obierając marcheweczkę?) nie są tak na serio uzasadnione, jakby na to spojrzeć, poza tym po to jest ten nasz czas dla nich, żeby jednak je przygotować do kolejnych wyzwań. Do tematu należy podejść, moim zdaniem, jak zawsze, czyli bez pompy i nadęcia. A najlepiej ze sprytem i miłością, mając w głowie nasz cel.
Najważniejsze dostajemy przy okazji.
Dostajemy to, że pozwalamy dziecku wzrastać w bezpiecznych warunkach, a nie tylko w nich egzystować, zyskujemy czas spędzony z naszymi dziećmi, odnajdujemy się w roli przewodnika, okazujemy im szacunek i miłość czy budujemy relację na resztę życia – ale to tak tylko przy okazji 😉
To co, wracamy wszyscy do szkoły czy jednak tylko puszczamy tam dzieci?
Karolina
Karolina Krawczyk
Coaching rodzicielski i kobiecy
Pomogę Ci odnaleźć się w Twoich życiowych rolach i czerpać z nich zasłużoną satysfakcję. Na Twoich warunkach.